Kiedy wyznał wszystko to, co leżało mu na sercu, poczułam
ulgę, choć sama nie wiem dlaczego akurat to uczucie towarzyszyło mi podczas
słuchania jego zwierzeń. Czyżbym czuła coś podobnego i bała się odrzucenia z
jego strony? Nie wiem. Chwilę myślałam nad jego słowami, wpatrując się w jego
ciemne tęczówki. Podniosłam rękę, na co chłopak zareagował tym samym.
- Też coś do Ciebie czuję Jossy, ale nie jestem do końca
pewna, czy jest to te same uczucie, którym darzysz mnie ty. – wyszeptałam,
ponownie wbijając wzrok w jego oczy. Nie oczekiwałam nie wiadomo czego,
chciałam tylko, żeby to zrozumiał i nie nastawiał się na cuda..
- Rozumiem.. Chcesz zostać sama? Pomyśleć? – pokiwałam tylko
głową. Definitywnie potrzebowałam samotności, żeby poukładać sobie te życiowe
puzzle.
- W porządku. – szepnął uśmiechając się. Złożył na moim
czole pocałunek, a po chwili kompletnie zniknął z pokoju. Resztę dnia spędziłam
na przemyśleniach, którym towarzyszył nie raz śmiech i płacz. Zakłopotanie,
rozpacz i szczęście targały mną całą.
Stał tam, jak zawsze. Ubrany w grubą bluzę i ciemne jeansy.
Jak zwykle z kapturem na głowie i fajką w zębach, opierał się o barierki przy
schodach. Najciszej ja potrafiłam zaszłam go od tyłu, by po chwili opleść ręce
wokół jego torsu. Drgnął lekko, spoglądając za siebie.
- Dzień Dobry. – uśmiechnęłam się szeroko, wtulając policzek
w linię jego kręgosłupa. Chłopak zabrał moje ręce ze swojego torsu i obrócił
się o sto osiemdziesiąt stopni. Uśmiechnął się szeroko.
- No witam. – wypuścił nosem dym papierosowy. Zabrałam mu
fajkę, zaciągnęłam się dwa razy, po czym grzecznie ją oddałam. Zmarszczył brwi
w grymasie.
- Może się przespacerujemy? – uśmiechnęłam się łapiąc go za
rękę. Delikatnie splotłam nasze palce i pociągnęłam go na śnieg. Specjalnie się nie opierał z
dotrzymaniem mi kroku, dopóki ni stąd ni zowąd odbiegłam od niego, a po chwili
na jego twarzy nie wylądowała zimna i mokra śnieżka.
- Tak się chcesz bawić? – wysyczał ścierając z twarzy śnieg.
Jego nos i policzki momentalnie zrobiły się czerwone, a zaraz potem śnieżka
rozbryzgnęła się na moim ramieniu. Zachichotałam, lepiąc kolejną śnieżną bulwę.
Josh dostał w klatę, lecz długo nie pozostał mi dłużny. Po krótkiej wymianie
ognia schowałam się za drzewo. Gdy wyskoczyłam, chłopak po prostu zniknął.
Jakby rozpłynął się w powietrzu. Nieco zmieszana podeszłam bliżej „areny”, na
której rozpoczęła się nasza walka. No i gdzie on się podział? Parsknęłam,
marszcząc brwi w niezadowoleniu.
- To nie fair! – krzyknęłam. Josh w jednej chwili wybiegł
zza pobliskiego dębu i łapiąc naokoło moje uda, podniósł mnie wysoko ponad
ziemię. Obojgu nam towarzyszył śmiech, kiedy chłopak zaczął kręcić się ze mną
jak na karuzeli. Nagle stracił równowagę i wpadł prosto w ogromną zaspę białego
puchu, przygniatając mnie własnym ciałem. Kiedy zorientował się co dokładnie
się przed sekundą stało raptownie strącił śnieg z mojej twarzy.
- Boże, nic się nie stało? Przepraszam. – wymamrotał szybko,
otwierając szeroko oczy. Chyba zląkł się, że mogła stać mi się krzywda, po tym
jak przygniotło mnie jego masywne ciało. Mimo, że moja twarz zrobiła się czerwona
od zimna, parsknęłam głośnym śmiechem. Zdezorientował się biedaczek.
- Kocham Cię głuptasie!- wykrzyczałam przez śmiech. Po
sekundzie przyciągnęłam chłopaka za szyję, łącząc nasze wargi w czułym
pocałunku.
Josh? W końcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz