Gdyby nie fakt, że chłopcy byli wstawieni, mogłabym rzecz,
że ich polubiłam. Kiedy minęła piąta godzina śmiania się, śpiewania szant oraz
disco polo zegar wybił dwudziestą drugą trzydzieści. Wiedząc iż nieuchronnie
zbliża się godzina policyjna, podniosłam tyłek z kanapy i starałam się ogarnąć
chłopaków.
- Ej, trzeba się zwijać, zaraz przyjdą strażnicy – pisnęłam,
ciągnąc za rękę wpół świadomego Sebastiana. Na szczęście drugi z chłopaków był nieco
bardziej ogarnięty i wyciągnął do mnie
pomocną dłoń w podnoszeniu tego cymbała. Miny naszych zwierzęcych towarzyszy
mówiły same za siebie – pojebani. Gdy Leo chwycił pod ramię przyjaciela, ja
zaczęłam prowadzić w stronę pokoju. To nic, że każde z nas nieco się zataczało!
Najtrudniej było pokonać schody prowadzące na piętro, gdyż szanowny Pan
Sebastian usnął w objęciach swojego kumpla! Kiedy przyszedł czas pokonywania
stopni, połączyliśmy siły i rozkładając ciężar mężczyzny na nasze siły,
usiłowaliśmy wciągnąć go na górę. Szło to bardzo opornie. Mój pomagier potykał
się niemal na każdym schodku, a ja nie mogłam dobrze uchwycić nóg chłopaka,
przez co, co jakiś czas wypadały mi z rąk. Gdy pokonaliśmy połowę musieliśmy zrobić
przystanek, gdyż zalała nas nieoczekiwana fala chichotu. Co było w tym takie
śmieszne? Nie mam pojęcia, ale minęło dobre kilka minut, zanim się ogarnęliśmy.
Resztę drogi przerywały pojedyncze, głupkowate komentarze lub napady śmiechu.
Końcem końców zdążyliśmy wnieść Sebę do pokoju, trzy minuty przed jedenastą.
Leo rzucił się z nim na łóżko, nie minęła minuta i zapadła cisza jak makiem
zasiał. Zasnęli, obaj. Poczekałam na
daemony, które szybko po nas wskoczyły do pomieszczenia. Opadłam na chłopaków,
kompletnie wypruta z sił, i zasnęłabym, gdyby nie zaczęli chrapać. Kiedy ciszę
przerwało głośne warknięcie, poderwałam się i stanęłam na równych nogach, jakby
ktoś popieścił mnie prądem. O nie, tak nie będzie. Przeniosłam wzrok na mężczyzn,
którzy zdążyli przytulić się do siebie jak jakieś dzieci. Zakryłam usta dłonią
starając się stłumić napad śmiechu. Nie, nie mogę, będą źli! A co tam! Już po
chwili pokój rozjaśniał chwilowo, dzięki migawce. Zdjęcie jest, z pokoju już
nie wyjdę. Nie pozostało mi nic innego, jak również się położyć. Na szczęście
po drugiej stronie pokoju, stała kanapa. Przysiadłam sobie na niej, za chwilę
na moje kolana wskoczyła czerwona panda. Przytuliłam do siebie zwierzaka
opadając na miękką poduszkę, a po chwili sen zmorzył mnie całkowicie.
Obudziło mnie skrzeczenie tego wrednego białego ptaszora.
Chłopaków widocznie też. Jęczeli jak to bardzo bolą ich głowy. Powoli
podniosłam się do siadu, rzucając w nich poduszką.
- Japierdole… idę do siebie…
widzimy się na śniadaniu. –mruknęłam zachrypniętym głosem. Chwyciłam w
objęcia Dravena i odmaszerowałam do siebie. Wędrówka korytarzem to byłam jedna
wielka katorga. Wszystkie odgłosy mieszały się w jedno i szumiały w mojej
głowie. W pokoju na szczęście mogłam wziąć
upragniony prysznic. Orzeźwiona i odświeżona ubrałam się w ciemne szerty i
czarną bluzę z kapturem. Włosy związałam w kitę i zeszłam na śniadanie. Na miejscu
czekała na mnie dwójka skacowanych kolegów. Przysiadłam obok Alves’a,
podkurczając nogę pod samą brodę.
- A więc to jest prawa.. – mruknął Sebastian, siedzący
naprzeciwko.
Seba? Takie o niczym, wybacz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz