Siedziałam w swoim pokoju na parapecie, jak zwykle, gdy byłam zdołowana. A więc moja jedyna i najlepsza przyjaciółka ma raka? Może umrzeć w dowolnym momencie, a ja nic nie będę o tym wiedziała. Dobrze wiedzieć. Los chyba sobie ze mnie kpi. Z resztą jak zawsze.
Nagle usłyszałam walenie do drzwi, niemal wypadły z zawiasów. Daeron podniósł łeb i zawarczał cicho. Podeszłam i ze spokojem otworzyłam drzwi...ale tego widoku się nie spodziewałam. Joshua? Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Co się dzieje? Czy my się znamy? - zapytałam najnormalniejszym tonem, na jaki było mnie stać.
- Ari, nie teraz - położył mi dłonie na ramiona. - Gdzie jest Hailey?
Wzdrygnęłam się.
- Ale...
- Ariś błagam cię, powiedz mi, gdzie jest Hail.
- W szpitalu, znalazłam ją na korytarzu i wezwałam pomoc
Nagle porwał mnie w swoje silne ramiona i uniósł nad ziemią.
- Dziękuję. Wybaczam ci nawet nazwanie mnie i Dylana popaprańcami - postawił mnie na ziemi i odwrócił się na pięcie
- Josh? Josh! Oni cię nie wpuszczą!
- Będą musieli - usłyszałam z daleka
***
Hailey zdążyła podzielić się ze mną opisem jej relacji z Joshem...postanowiłam więc nie wchodzić buciorami w ich spotkanie. Cierpliwie czekałam w poczekalni z tabliczką czekolady, aż wyjdzie.
[Hay? Brak weny ;.;]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz