Powoli wyszłam z biblioteki, odwijając bandaż i starając się zatamować krwawienie. Nie czułam co prawda bólu, ale nie wyglądało to zbyt dobrze, a ja nie miałam zamiaru zejść z tego świata, bo straciłam za dużo krwi. Chociaż to chyba przyjemniejsza perspektywa niż rozdzielenie...
Oczywiście jak to ja, po drodze musiałam się zgubić. Jednak jakoś mnie to nie obchodziło. Czułam się lekko i radośnie, jak po zbyt dużej dawce leków antydepresyjnych, które przyjmowałam po wypadku. Co prawda krew spływała mi po ręku, znaczyłam za sobą trasę ze szkarłatnych kropli, ale czułam się naprawdę wspaniale, o wiele lepiej niż zazwyczaj. Nucąc z radością pod nosem, w podskokach poszukując swojego pokoju. Uro zaciskał się na moim pasie coraz mocniej, jednak nie miał na tyle siły, by cokolwiek zdziałać. Nie rozumiałam o co mu chodzi. Przecież było tak dobrze!
W pokoju zdjęłam bandaże i po raz pierwszy zobaczyłam w całej okazałości rany, które zrobił mi kruk. Rozszarpał mi prawie całą wewnętrzną część przedramienia i chyba przy okazji dobrał się do żył, bo stosunkowo szybko na podłodze utworzyła się szkarłatna kałuża. Otworzyłam torbę z rzeczami do opatrywania ran, ale wszystko dwoiło mi się w oczach, więc nie potrafiłam namierzyć potrzebnych opatrunków. Na pomoc zaraz ruszył Uro. Końcem ogona zacisnął się najmocniej jak mógł na moim ramieniu, a łbem wyszukiwał potrzebne rzeczy. Najpierw podał mi opaskę uciskową, którą szybko sobie założyłam, potem jakąś butelkę z czymś do dezynfekcji i bandaże. Od razu szybciej mi poszło.
- Przepraszam, Uro - mruknęłam, gładząc go po pysku. Wąż prychnął niezadowolony z mojej głupoty i wślizgnął się z powrotem pod moją sukienkę. Pogłaskałam go przez materiał i wstałam, z zamiarem powrotu do biblioteki.
Okazało się to jednak nie takie proste. Zawroty głowy i to dziwne uczucie lekkości, przez które jeszcze mniej panowałam nad swoim ciałem niż zwykle, uczyniło to niemal niemożliwym do wykonania. Najgorsze były schody. Z kilku ostatnich stopni spadłam, niemal napewno nabijając sobie kilka siniaków na plecach i rękach. To był jeden z tych nielicznych momentów, gdy błogosławiłam fakt, iż nie czuję bólu chociaż w jednej ręce. Coś mi się zdawało, że uderzenie się w taką ranę musi byc potwornie bolesne.
W końcu, na wpół przytomna przekroczyłam drzwi biblioteki. Tak już nie wytrzymałam i osunęłam się po jednym z regałów na podłogę. Powrót tutaj był chyba jednym z moich najgorszych pomysłów, a miałam ich wiele.
Podszedł do mnie jakiś chłopak. Nie widziałam jego twarzy, włosów czy nawet sylwetki, mimo iż był tuż przede mną, ale wiedziałam kto to. Mój przyjaciel. Ten sam, który zginął podczas próby rozłączenia.
A może maska wariatki nie była tylko maską...? Teraz naprawdę czułam się, jakbym oszalała. Wszystko wokół zdawało się być takie nierealne... plus taki, że zapewne moje zachowanie nie odbiegało zapewne od normalnego, więc nikt nie powinien się zorientować.
- Czuję się dobrze, przyjacielu - zawsze tak do niego mówiłam, bo nie potrafiłam zapamiętać jego imienia. Było strasznie skomplikowane. Poczułam jak moje ręce same zaczęły się poruszać. Choroba jak zwykle musiała dać o sobie znać i moje dłonie zaczęły składać się jak do modlitwy i rozkładać z powrotem.
- Halo? - usłyszałam głos tej samej blondynki, z którą wcześniej rozmawiałam - To ty?
- Dawno cię nie widziałam, przyjacielu - stwierdziłam, ignorując ją. Nie panowałam nad sobą zbytnio. Dziewczyna wyłoniła się z pomiędzy regałów. Kiedy już znalazła mnie wzrokiem, przez jej twarz przemknął grymas zaskoczenia, a potem zmartwienia - Zmarłeś tak dawno, nie myślałam, że cię znowu spotkam
Cóż, po spojrzeniu jakim obdarzyła mnie blondynka, mieszance oszołomienia, zmartwienia i może nawet delikatnego strachu, mogłam stwierdzić że dziewczyna zaczyna wątpić w moje zdrowie psychiczne.
Savara?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz