poniedziałek, 26 grudnia 2016

Od Hailey C.D Diaspera

- Mieszkam tu już pięć lat. Uwierz, kiedyś była o wiele, wiele gorsza. – mruknęłam wykładając się bardziej na krześle.  Chłopak zerknął tylko na mnie z niedowierzaniem, na co uniosłam brwi.
- No co? Poważnie mówię. Poza tym, kiedyś było nas więcej, co dwa dni ktoś szedł na rozłączenie. Teraz to ucichło, ale czuję, że powróci, prędzej czy później. – Skierowałam wzrok na zawartość kroplówki, która mozolnie spływała do moich żył. Widząc, że ubyło dopiero ćwierć zawartości pojemnika, zaczęłam odczuwać jak bardzo wolno płynie czas. Spojrzałam na zegarek. Było już w pół do ósmej. Kolejny raz szarpnęłam kablem, a po chwili moja noga, samoistnie zaczęła mocno tupać o podłogę.
- Pięć lat, huh? To kawał czasu. – sapnął wymieniając chusteczkę.
- Mój brat mnie wykonfił. Tuż po śmiertelnym dla moich rodziców wypadku. Nie zawahał się, zadzwonił tu od razu, a oni pojawili się pod moim domem w mgnieniu oka. Pieprzony chuj. – warknęłam kopiąc śmietnik, który znajdował się pod biurkiem. Jak dobrze, że nie miał żadnej zawartości. Zmarszczyłam brwi spoglądając na buty. W jednej chwili wszystkie wspomnienia zaczęły kumulować się w mojej głowie, miałam ochotę zdemolować całe pomieszczenie.
- Najgorsze jest chyba to, że - przeciągnęłam. – on się tu znajduje. On prowadzi rozłączenia. Podniosłam wzrok na chłopaka. Czułam, jak moje oczy płoną, ta nienawiść zbierała się we mnie, by w którymś momencie po  prostu eksplodować. Diasper był niewzruszony. Wciąż siedział na krześle, tym razem nieco zgarbiony, wpatrywał się w kolorowe kafelki na podłodze.
- Kiepsko. Przykro mi, że tak wyszło – mruknął, powoli podnosząc tyłek. W odpowiedzi pokiwałam tylko głową, lecz po chwili myślami odpłynęłam w kompletnie inne miejsce. Zagapiłam się w jeden, nieistotny punkt. Znów mam piętnaście lat. Biegnę przed siebie, koło mnie pędzi  Zolin, powoli mnie wyprzedza. Chcę go dogonić. Wpada w sidła, czuję ból, ogromny ból.
Potrząsnęłam głową odganiając nieproszone myśli. Pax pochylał się nade mną, by wyciągnąć kaniulę dożylną.  Spojrzałam na zegarek, wskazywał równo dziesiątą. Niech mnie koń kopnie, zamyśliłam się na okrągłe dwie godziny. Mój wzrok powędrował w miejsce, gdzie wcześniej siedział chłopak. Teraz krzesło stało nie zajęte, przysunięte schludnie do biurka. Podziękowałam doktorowi i gwiżdżąc na rysia wyszliśmy z gabinetu. Kierowaliśmy się prosto do wyjścia, dzieliło nas już tylko  parę metrów, gdy nagle poczułam szarpnięcie. To był Chase. Mocno zacisnął dłoń na moim ramieniu. Spiorunowałam chłopaka wzrokiem.
- Puść mnie do cholery. – warknęłam spoglądając za jego ramię. W naszym kierunku szła para strażników.
- Zostałaś wytypowana. Idziesz na rozłączenie siostrzyczko. – odpowiedział szorstko, jeszcze bardziej zacieśniając uścisk. Bezskutecznie próbowałam się wyrwać.

- Puszczaj mnie! No puść! – krzyknęłam, kiedy jeden ze strażników chwycił drugą z moich rąk. W jednej chwili moje ciało przeszył ostry ból. Drugi z żołnierzy pochwycił w objęcia Zolina, ściskając go tak mocno, że zwierzę zaczęło piszczeć. Ból był nie do wytrzymania. Szarpałam się na wszystkie strony wrzeszcząc.
- Zostaw go! Zostaw..!..- krzyknęłam ostatkiem sił. Miałam wrażenie, że moje ciało rozrywane jest na kawałki. W pewnej chwili poczułam ukłucie w szyję, nie minęło kilka minut, a moje ciało stało się wiotkie i kompletnie straciłam nad nim panowanie. Nie mogłam słuchać pisków rysia, cierpiał tak samo jak ja i płakał tak samo jak ja. Wielkolud przerzucił mnie przez ramię i ruszył prosto do Sali Rozłączeń, w ślad za moim starszym bratem. Na miejscu posadzili mnie na dużym, niewygodnym krześle, do którego zaraz przypięli moje kończyny. Cierpiałam, gdy zamykali w klatce Zolina, mojego skarba.
- Będzie dobrze Zolin, nie uda się, słyszysz?! Będziesz żył! – krzyczałam przez płacz. Nie wierzyłam, że właśnie dzieje się najgorsza rzecz w moim życiu.
- Hailey! – wrzasnął. Chwilę potem został porażony prądem i padł jak kłoda na podłogę. Wrzeszczałam, krzyczałam. Światło zgasło, zobaczyłam niebieską falę promieni i… Koniec. Czułam jedynie ból rozrywający każdy mięsień, łamiący każdą kość.

***

Ocknęłam się w jasnym, rażącym oczy pomieszczeniu. Czułam, jakby miliony igieł wbijały mi się w mózgownicę, zaś w uszach dudniły dzwony. Podniosłam się do siadu powoli błądząc wzrokiem po pomieszczeniu. Kilka czystych, nowo zaścielonych łóżek, wszystkie puste. Mój wzrok spoczął na półce obok mojego wyra. Stał na niej wazon, a w nim świeże przebiśniegi i ciemierniki, razem z wrzoścami.  Był to bukiet typowo zimowy, gdyż te kwiaty wypuszczały pąki  tylko o tej porze roku.  Powoli zwiesiłam nogi z łóżka, ponownie się rozglądając. Nikogo nie było, nawet Zolina. Odczuwałam tak potężną, pochłaniającą pustkę. Ból przepełniający moje wnętrze rozlewał się po całym ciele. Płynnym ruchem oderwałam żyłkę kroplówki z ręki po czym pewnie dźwignęłam się na nogi. Nie wiem, która była godzina, lecz na niebie wysoko już wisiał księżyc. Nikt nie zauważył gdy wymknęłam się ze szpitala na zewnątrz. Zimny powiew wiatru rozwiał moje włosy i napełnił płuca. Lgnęłam jak długa w miękki puch, który od razu ukoił obolałe ciało. Nabrałam śniegu w ręce, by otrzeć nieco twarz i ocucić się zimnem. Podczołgałam się do drzewa, by móc wstać. Nogi miałam jak z waty, a z każdym krokiem czułam, jak przewracają się moje wnętrzności. Stawy strzelały jeden za drugim. Nawet nie wiem, jakim cudem znalazłam się przy sadzawce. Ile minęło czasu? Pół godziny? A może godzina? Nie miałam pojęcia. Nie myślałam o niczym innym, tylko o stracie, której doświadczyłam. Bose stopy zsiniały już od wszechobecnego mrozu. Dopiero zorientowałam się, w co jestem ubrana. Miałam na sobie tylko i wyłącznie koszulę, oraz krótkie spodenki. Mimo to nie odczuwałam tak bardzo minusowej temperatury. W pół świadoma swoich czynów stanęłam na oblodzonej tafli. Po chwili postawiłam kolejny krok, i kolejny, aż w końcu znalazłam się na środku bajorka. Pozostawiłam za sobą ścieżkę ze śladów stóp.  Objęłam się ramionami i spojrzałam pod nogi. Pragnęłam śmierci. Tak. Pragnęłam tego jak niczego innego. Żadna odmienna myśl, niż samobójstwo nie zaprzątała mojego umysłu. Naparłam mocniej na taflę, która głośno zaskrzeczała. Pojawiło się pierwsze pęknięcie, za raz po nim następne, i następne. Nagle usłyszałam krzyk, dobiegający znad linii brzegowej. Skierowałam tam swój wzrok, i choć nie widziałam dokładnie kto to był, bez wątpienia moim oczom ukazywała się sylwetka mężczyzny. Krzyknął moje imię. Zostawił coś na kamieniu i powoli zaczął podążać w moim kierunku. Podskoczyłam, tworząc na lodzie kolejne pęknięcia. Poczułam, jak powierzchnia nieco zapadła się pod moim ciężarem.
- Zabrali mi go.. – mruknęłam patrząc się pod swoje stopy.- Zabrali.
- Hey, Hailey, tylko spokojnie, chodź na brzeg. – usłyszałam znany mi głos.
- Nie, go tam nie ma, nie chcę. – samotna łza skapnęła na pokrywającą bajoro taflę. Cofnęłam się krok, tworząc następne, masywne pęknięcie tuż pode mną.
 - Hailey! – Wrzasnął, zbliżając się. Był oddalony jakieś trzy metry, a ja miałam wrażenie jakby stał tuż nad mym uchem.
- Żegnaj.. – szepnęłam i odchyliłam się do tyłu oddając się kompletnie grawitacji. Po mocnym uderzeniu o twardą powierzchnię, moje ciało pochłonął śmiertelny chłód. Powietrze momentalnie uciekło z moich płuc tworząc w wodzie malutkie bąbelki. Dalej, była już tylko ciemność.

Diasper?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty